Lis.

(i tak nie będę pisać regularnie)


Przedsłowie... jest to jedno z nudniejszych opowiadań jakie poczyniłam, a powstało, bo jakżeby inaczej wtedy kiedy najbardziej się nudziłam. Nie gwarantuję, że zapewni wam odpowiednie doznania artystyczne, nie gwarantuję, że się spodoba. Powiem tylko, że jak kogoś nie wynudziłam za mocno jest tego druga część, którą po odpowiedniej redakcji i uzupełnieniu narodzonych na szybko wątków kiedyś tu upublicznię.

Tak więc na razie bawcie się dobrze. Nie zaśnijcie, nie musicie tego czytać całego, to ma tylko podbudować moje ego.

   Na ulicy Warszawskiej, kilka metrów pode mną, przebiega rude stworzenie ze śmiesznym puchatym ogonem, zadartym pyszczkiem i kilkoma jaśniejszymi plamkami na karku. Dostrzegam je gdy pojawia się na chodniku, nie wiem czy wyszło z którejś z bram z naprzeciwka, nie wiem czy nie siedziało przy kontenerach za spożywczakiem, a może w poszukiwaniu, jakiegoś bezpiecznego miejsca zawędrowało aż tutaj, do jednej z najbrudniejszych dzielnic, do zbiorowiska najmniej ciekawych ludzi i najbrzydszych kamienic. Jedyną ładną rzeczą w tej części tego równie brzydkiego miasta jest majacząca w dali bazylika, a dokładnie jej pełna zdobień wieża, przebijająca swoją czerwoną dachówką nijaki i szary obraz miasta, niezwykle rzadko pojawiała się też wyjątkowo urodziwa, wychudzona sylwetka Wiktorii jednak, jest ona osobą, przemieszczającą się rzeczą, która tylko na chwilę  polepsza estetykę tego miejsca. Nawet jej krótka obecność sprawia, że może być zaliczana jako druga, zaraz po pięknej bazylice rzecz, upiększająca tą nudną i nijaką ulicę, a dziś pojawiła się jeszcze jedna- rudawy lis, nienaturalnie wyglądający w smutnej, miejskiej scenerii.  Zwierzę jest przestraszone, chodzi bardzo powoli, delikatnie stawiając łapki na nieznanej kostce brukowej, ma spuszczony łepek tak jak by chciało pozostać jak najmniej zauważone, wstydziło się samej swojej obecności w tym dziwnym, ponurym miejscu. Lisek zatrzymuje się na chwilę przy koszu na śmieci, dokładnie naprzeciwko mnie, tak jak by speszony tym, że jest podglądany przez przewieszonego przez balustradę człowieka, jednak mało interesującego, jak wszystko na tym osiedlu lecz jednak wykazującym zainteresowanie dla tego zwierzęcia. Pewnie w ciągu godziny zostanie przejechane przez jakiś samochód, ktoś będzie próbował zrobić z niego trochę większego kota lub w jakiś niesamowity sposób trafi z powrotem na drugi koniec miasta, tam gdzie zaczynał się niewielki lasek. Patrzymy na siebie przez chwilę, mimowolnie się uśmiecham. Ciekawa odmiana w tym monotonnym, jednowymiarowym życiu jakie prowadził na tej ulicy każdy, może oprócz mojej wiecznie nieobecnej matki, wszystkie moje dni są nijakie, bezkształtne, różniące się jedynie datą w kalendarzu, nawet nie pogodą- tutaj ciągle pada i zawsze jest zimno.
-Jagoda! Patrz co tu się przypałętało! - krzyczę 
   Jagoda nic nie odpowiada, a lis, jakby przestraszony wizją kolejnej pary ciekawskich oczu na balkonie, ucieka szybko pomiędzy kontenery ze śmieciami. Zostaje więc sam z dogasającym papierosem, doniczką uschniętej pelargonii, ceramiczną popielniczką z jedynej wycieczki do Grecji pełną cienkich papierosów matki, jej przemoczonymi sandałami i dwoma plastikowymi krzesłami ogrodowymi. Zostałem jeszcze z tym poczuciem znudzenia, wyrzynającym się w czaszkę poczuciem bezradności i może lekką irytacją, którą zastępowało jednak wszechobecna nijakość. Nic nie było równie nudne jak ulica Warszawska, wiecznie ten sam smak miętowych papierosów, ja i moja dziewczyna.
-Jagoda!- krzyczę znowu.- Przyjdziesz w końcu ?
-Zajęta jestem - słyszę tylko. - Kolacje nam kurna robię
-Mówiłem, że możemy iść na miasto, albo do Świętego, zapraszał nas przecież!
-Na wspólne kontemplowanie białoruskiej muzyki przy kiepskim piwie. - głośny brzdęk metalu roznosi  się po domu, Jagoda albo uderzyła nabierką o stół, albo rzuciła garnkiem do zlewu.- Nigdy w życiu!
    Niemożliwe by cokolwiek jej spadło.Jagoda, kobieta zawsze zorganizowana, poukładana nic nie leciało jej z rąk, nie potykała się o własne nogi, zawsze uważna, zawsze przygotowana na wszytko. Znałem ją pięć lat, w tym trzy spędziliśmy w pewnej dziwnej symbiozie, nazywanej związkiem, który w mniemaniu mojej maturzystki powinien niedługo przemienić się w narzeczeństwo.
- Nigdzie nie idziemy, zjemy tu, w domu, obejrzymy jakieś gówno w TV, a raczej ty obejrzysz bo ja w połowie usnę. Jak się nam będzie chciało trochę się pokochamy. Koło jedenastej pójdę do siebie, o piętnastej przyjedzie twoja matka. Zadzwonię wieczorem. 
-Okej - odpowiadam tylko, nadal szukam rudawej kity, rudawego pyszczka tej inności jaka choć na chwilę zagościła na tej nudnej ulicy. Wyrzucam papierosa za balustradę, mogłem zgasić go w popielniczce, może liczę, że coś podpalę.Obserwuję, czekam aż ktoś pojawi się na dole.
Ulica ma swój stały, ustalony jakoby odgórnie, roczny rytm. Latem, koło godziny piętnastej gdy skupieni na swoich własnych problemach wychodziliśmy razem z matka na papierosa zawsze przechodziła niska dziewczyna w czerwonych włosach z wielkim owczarkiem niemieckim, w okresach jesiennych pojawiała się ona koło siedemnastej, a wiosną zazwyczaj wychodziła rano. Zawsze w każdy piątek o piątej rano przyjeżdża śmieciarka, godzinę później dozorca, starszy pan Stanisław o siwych włosach i długiej brodzie wypuszcza swojego, równie starego jak on, kota. Wielki pers nigdy nie wyjdzie na ulice, zawsze włóczy się na chodniku, powoli stawiając swoje tłuste łapy, nie jest wstanie zejść z krawężnika, a może wie że gdy z niego zejdzie nie będzie wstanie się wczołgać z powrotem. O siódmej, od września do czerwca ulicę przemierza piątka dzieciaków w wieku od siedmiu do piętnastu lat. Znam wszystkich, nie są zbyt interesujący. Matka uczyła kilku z nich, nie wyrażała się o ich wiedzy historycznej zbyt pochlebnie. Pół godziny później, matka też dopijając ostatnie krople kawy, wsiada w auto i jedzie do tej samej szkole co grupka dzieciaków. Kilka minut po niej,pod przechylony kafelkowy balkon podjeżdża z piskiem opon czerwone Tico z siedzącą w środku burzą kręconych loków i nienawiścią do świata Wiktoria, zawsze w towarzystwie  śpiącego Darka  i Świętego w papierosem w zębach. Tak jest zawsze, każdego dnia. Wiktoria słucha porannych wiadomości, przez pierwsze dziesięć minut nie pozwala nikomu się odezwać. Później wylewa żale na panujący obecnie ustrój polityczny, pogodę, palącego Świętego, swoje auto, mnie i śpiącego Draka. Następuje moment kulminacyjny- snujemy plany odnośnie spędzenia reszty dnia. Zazwyczaj Wiktoria wyrzuca nas przed technikum, sama jadąc do swojego Liceum, czasem jedziemy nad jezioro, czasem zostajemy u mnie w domu, czasem kręcimy się cały dzień po mieście. Wszystko toczy się monotonnym rytmem. Najbardziej lubię jednak kiedy Wiktoria proponuje, że zabierze nas w "jakieś miejsce". Zwiedzamy wtedy opuszczone budynki, nielegalnie włamujemy się na wieżę bazyliki, odnajdujemy zapuszczone parki, ukryte jeziorka. Wtedy choć na chwilę przestaje być nudno, bo Wiktorii nie można nazwać osobą nudną. Jest wymieszanym wulkanem emocji i poglądów, pełna sprzeczności i nieporozumień, balansująca na granicy normalności, znająca wielu dziwnych ludzi, robiąca wiele dziwnych rzeczy, kobieta zagadka. Znam ją siedem lat, o dwa lata dłużej niż Jagodę, a i tak nie wiem o niej wszystkiego, nadal pozostaje dla mnie tajemnicą, nigdy nie doczytaną książką, która zarówno chcesz jak i nie chcesz przeczytać do końca. Jest inna, dlatego nie potrafię jej lepiej opisać, nie da sie jej porównać z niczym co znam. Jest po prostu Wiktorią.
-Jagoda! - krzyczę znowu- A może zjemy coś i pójdziemy się gdzieś przejść ? Wydaje mi się, że całe życie spędzam w tym cholernym domu. Ja już nawet pachnę jak ten dom!
-Papierosami, domowymi obiadami i  tym pięknym zapachem starego drewna z mebli w salonie ?
-Formaliną, naftą i szczurami
-Przesadzasz - słyszę jej powolne kroki, wiem, że ma na sobie te śmieszne różowe bambosze z oczami, które dostała od Wiktorii na osiemnaste urodziny. Nie wyjdzie na balkon, będzie stała w progu nie chcąc ich pobrudzić.- Macie piękny dom, z duszą, historią.
-Nieszczelną kanalizacją, patologicznymi sąsiadami na dole. - odwracam się na chwilę, mam ochotę zapalić jeszcze jednego papierosa. - Jagoda uwierz mi, nie chcesz tu mieszkać. Ja, nie chce tu mieszkać. - wyciągam paczkę, przez chwilę waham się czy ją otworzyć, Jagoda znów będzie marudzić, że za dużo palę, że umrę niedługo na raka krtani, albo raka płuc, będzie mi wypominać, że śmierdzę papierosami-  Chodźmy do kina nawet, do jakiejś kijowej restauracji gdzie podają tłuste frytki, posiedźmy na tych ogródkach na rynku puki jeszcze nie sprzątnęli ich przed zimą, nie wiem pójdziemy do lasu postrzelamy do małych zwierzątek, upieczemy je nad ogniskiem z ogonów zrobimy futerka
-Jesteś obrzydliwy - śmieje się - Mały troglodyta
-Skusiłem Cię na małe polowanko ?
-Na małe zwierzątko i mam namyśli tę resztkę kurczaka jaką znalazłam w lodówce. Właśnie piecze się piekarniku, więc nasze wyjście  na małe polowanko, musi być przełożone na kiedy indziej- przedrzeźnia mnie. - Teraz ja, twoja mała sarenka, musi iść przypilnować by nam kura nie odleciała.
-By nie poleciała z dymem
-Ot co! - obraca się stojąc w progu, zachowuje się jak rusałka, albo jak wiecznie mała dziewczyna pełna niewymuszonej pogodności, czerpiąca pełną radość z życia z każdej jego chwili. Patrzę jak powoli odchodzi, jak jej wysoka sylwetka obleczona w kwiecistą sukienkę jeszcze za nią faluje, jak jej długie blond włosy zawijają się przy jaśniejszych, wpadających w biały odcień końcówkach, jak długie nogi podążają w niesłyszany dla mnie rytm muzyki. Muszę przyznać, jest piękna, swoją klasyczną urodą księżniczki, swoimi wielkimi, praktycznie wiecznie zdziwionymi oczami , których błękit przypomina spokojne jezioro w słoneczny letni dzień, te tak dobrze mi znane pełne usta, które lubi podkreślać bordową szminką, głębokie dołeczki gdy się uśmiecha, kilka piegów na nosie, mały pieprzyk pod prawym okiem. Znam każdy centymetr jej skóry, wiem że na karku ma bliznę od tego jak spadła na rowerze jak była mała, ma wybity środkowy palec lewej ręki z czasów gdy grała jeszcze w koszykówkę, ma na nogach kilka śladów po ospie.  Jest piękna, ale nie jest wyjątkowa, nie ma w sobie czegoś co elektryzuje, co przyciąga spojrzenia zarówno mężczyzn jak i kobiet, pełne podziwu i pełne zazdrości. Jest piękna, lecz jest typowa. Nie jest Wiktorią.
   Wyciągam tego papierosa, zapalam go i zaciągam się jego trującym dymem. Zastanawiam się przez chwilę kiedy mnie zabije, albo kiedy mnie w KOŃCU zabije. Byłaby to wyjątkowo odmiana od dnia codziennego. Wyciągam telefon, zaciągam się jeszcze raz, sprawdzam. Połączeń zero, wiadomości zero. Patrzę w dół na szarą, zatęchła ulicę. Wszytko jest nudne, wszytko jest nijakie, wszystko jest takie samo. Krzywy chodnik pode mną z opadłymi liśćmi zalegającymi przy krawężnikach, każdy dzień różniący się jedynie porą o której wracam do domu, każdy weekend spędzony w towarzystwie tych samych osób, wiecznie taka sama Jagoda wkurzająca się o te same rzeczy, matka na przemian nieobecna i załamana, ojciec wiecznie nieistniejący, Darek zawsze zmęczony, przepracowany, Święty marzący o sławie, pieniądzach i występach na Woodstocku ze swoim zaćpanym zespołem, Wiktoria o smutnych oczach. Dzień w dzień tak samo, minuta za minutą wszystko powtarza swoją kolejność, tydzień za tygodniem, miesiąc za miesiącem. Różnicą może być jedynie to czy pada deszcz, choć ostatnio pada codziennie, niebo wiecznie szare, zasnute ciężkimi chmurami, wiszące na cienkich żyłkach, by w odpowiednim momencie urwać się i wszystko przygnieść swoim ciężarem, by wszystko było jeszcze bardziej szare, by wszystko zrównać z ziemią, by wszystko zamieniło się w jednolitą stertę gruzu.
   Wyrzucam niedopalonego papierosa przez balkon, na przyszłe zgliszcza kamienic. Wracam do środka, trzeba poudawać, że mi jeszcze zależy, że naprawę nie czekam aż nieboskłon się załamie.
    Gdy wchodzę do kuchni, Jagoda porusza się w rytm wesołej piosenki, hitu tego lata ze skrzecząca wokalistką i specjalnie mało wyszukaną linią melodyjną- proste jednostajne uderzenia przeplatane saksofonem, albo trąbką - nie wiem, nie interesuje się tym. W kuchni jest zaduch, wszędzie pachnie przyprawami, które w połączeniu z buchająca z garnka parą są duszące, wręcz gryzące w oczy.
     Nie chce tu siedzieć.
-Musisz założyć własną restaurację - informuję zaglądając do garnka. Warzywa pływają w dziwnie pachnącej zalewie. Wiem, ze je zjem, choć nie będą mi wcale smakować. Jagoda mimo wszystko nie potrafi zbyt dobrze gotować. Mimo wszystko lubię kiedy to robi, mimo ze nieudolnie dom, choć na chwilę nabiera rodzinnego klimatu, bo nie mogę sobie przypomnieć, czy matka kiedykolwiek gotowała cokolwiek w tej kuchni.
-Już mnie tak nie chwal. Spróbujesz i wtedy ocenisz.- Jagoda obraca się kilka razy z kopystką w ręku. Prawdziwa Rusałka.
-Jasne. Nigdy nie zjadłem od Ciebie niczego niedobrego.
-Nie mów tak, bo jeszcze Ci uwierzę. - Jagoda wiesza się na mnie, delikatnie muska moje usta. Smakują tak jak zawsze, waniliową pomadką ochronną i przyprawami.
-To lepiej uwierz. -przytulam ją do siebie jeszcze mocniej, wtulam twarz w jej puszyste włosy, delektuje się tą chwilą, pragnę jej bliskości, chce czuć chłód jej chudych dłoni opartych na moim karku,przez chwilę nie przeszkadza mi nawet gryzący zapach przypraw, , ani to, że udo wbija mi się w parapet. Przez chwilę jest pięknie. Po chwili jednak odrywa się ode mnie, rusza w stronę garnków, ja zdaję sobie sprawę, że nie jest wcale tak pięknie.
    Dosłownie sunę do pokoju obok, by położyć się w starym fotelu, włączyć telewizor i zacząć oglądać jakieś głupie seriale paradokumentalne zawalające całą ramówkę telewizyjną. Cały wieczór będzie wyglądał równie nudnie i monotonnie co każdy inny piątek z Jagodą. ot spotkanie pary młodych zakochanych ludzi w piątkowy wieczór, trochę nie zobowiązujących tematów przy jedzeniu kurczaka- który mimo wszystko był bardzo dobry, krótka kłótnia przy wybieraniu filmu na wieczór, by w końcu zadowolić się mało ambitnym reality show o samotnych dziewczynach poszukujących miłości w wielkim mieście, jakimś muzycznym programie z kapelami niepotrafiącymi grać, fałszującymi artystkami i mało charyzmatycznym prowadzącym, wiadomości o kolejnych zamachach terrorystycznych, nadciągającym huraganie tropikalnym, podwyżce cen paliwa. Wiktoria już zaczęłaby straszną kłótnię. Natomiast my siedzieliśmy w milczeniu, oparci o siebie bez wspólnych tematów, które skończyły się po pierwszej randce, próbujący zatuszować tę naszą ułomność często się całowaliśmy. Wtedy nie trzeba było rozmawiać.
    Jagodę znałem zdecydowanie za długo. Znajomość od gimnazjum, która poprzez różne zawiłości losu sprawiła, że zostaliśmy parą (a według niej niedługo powinniśmy być narzeczeństwem) pozwoliła mi dowiedzieć się o niej wszystkiego. Każdą historię, każdą koleżankę i każdą anegdotę o nich, ulubione kosmetyki i daty promocji w Rossmanie. Znaliśmy się na tyle dobrze, że potrafiłem po samym grymasie rozpoznać o co może być zła. Nie mieliśmy przed sobą żadnych tajemnic i możliwe, że właśnie to powoli zabijało nasz związek. Z dnia na dzień stawał się on coraz bardziej nudny. Nie mogła mnie niczym zaskoczyć. Nie mogłem z nią jednak zerwać. Dobrze nam było mimo wszystko ze sobą. Była śliczną kobietą, inteligentną i zabawną. Lubiła mnie, a ja lubiłem. Pasowała nam swoja obecność, coraz bardziej obojętna ale nadal zapewniająca jakąś odrobinę bezpieczeństwa.
     Najważniejsze, że się nie kłóciliśmy zbyt często.
     Wieczór przebiegał nudnie, wszytko było tak jak wcześniej zaplanowaliśmy. Kurczak, film, milczenie i dużo całowania.
     Miałem zdejmować już kwiecistą sukienkę Jagody, gdy właśnie ktoś próbował wyważyć drzwi wejściowe. Nie byle kto, bo jedna z najbardziej estetycznych osób jakie znałem, chaos skondensowany do jednej osoby, nienawiść zaklęta w zielonych oczach, huragan i burza z piorunami. Gdyby to był film pojawiała by się przy dźwiękach mocnego klasycznego rocka , koniecznie w zwolnionym tempie ze sztucznym wiatrem rozwiewającym jej włosy.
-Kurwa mać! - słyszę od razu gdy tylko Jagodzie udaje się otworzyć drzwi. - Pawła potrzebuje. Na teraz, na już.
    Stoi w drzwiach, patrzy na Jagodę szeroko otwartymi oczami, wypuszcza głośno powietrze- jest zdenerwowana. Bardzo. Czarny płaszcz rozpięty z niedbale zwisającym z boku paskiem, niebieski szal obwiązany wokół jej chudej szyi, wysokie wiązane buty z wciśniętymi nogawkami spodni w kratkę oraz ta twarz, te wielkie zielone oczy, tak tajemnicze, podpuchnięte przez wieczne zmęczenie, wąskie usta pomalowane nierówno fioletową pomadką, rozpuszczone rude włosy z czerwonymi refleksami. Mimowolnie się do niej uśmiecham, lubię ją, cieszę się, że ją widzę, martwi mnie to, że się denerwuje, mam to w dupie, że Jagoda się wkurzy, chcę ją ochronić przed złem całego świata.
-Paweł, możesz mi pomóc?- pyta, wyjątkowo opanowana. Głos ma głęboki, lekko ochrypnięty lecz nie mogą sobie przypomnieć czy miała taki od zawsze czy dopiero od czasu gdy pierwszy raz zapaliła ze mną papierosa za szkołą, bo jak już mówiłem znamy się długo.
-Coś się stało ?
-Potrzebuję pomocy- mówi- W bardzo pilnej sprawie.

KONIEC CZ I














Komentarze

  1. No to ja chcę drugą część.
    Lubię czytać takie rzeczy od czasu do czasu. Twój styl jest bardzo dojrzały i barwny, miło się czyta.
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty